środa, 21 września 2011

Drożdżówki z dżemem truskawkowym

Jesień. Dla mnie już się zaczęła, a dla Was? Czuję w powietrzu jej specyficzny zapach, szczególnie wieczorami. To tak, jakby gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku paliło się ognisko. Nigdzie nikt go nie rozpalił, a jednak je czuję. I mokre liście na trawie... 
Osobiście nie jestem entuzjastką jesieni. Ten czas kojarzy mi się z szarym niebem, deszczem i coraz krótszymi dniami. Znam jednak osoby, które kochają jesień. Zgadzam się, że drzewa, mieniące się tymi ciepłymi kolorami, są piękne. Ale czy to wystarczający powód, by jesień uznać za tę upragnioną porę roku?

Jakiś czas temu upiekłam drożdżówki ze strony Joanny (Kwestia Smaku), które nie wiedzieć czemu  kojarzę z jesienią. Bazują one na cieście brioche. Brioche to tradycyjne francuskie ciasto drożdżowe, które oryginalnie pieczone było w formie bułeczki z "czapeczką" na wierzchu, coś takiego jak na tym (klik) obrazie. W ogóle brioche to z francuskiego bułeczka maślana. Maślana, bo brioche odznacza się intensywnie maślanym smakiem, przy czym nie jest słodkie.
No więc zrobiłam takie drożdżówki z ciasta brioche z dżemem truskawkowym. Uważam, że idealnie smakują z kubkiem gorącego mleka lub herbaty w jesienny, deszczowy wieczór.


Ciasto należy wyrobić dzień przed upieczeniem, ponieważ dopiero po nocy spędzonej w lodówce nabiera odpowiedniej konsystencji. W czasie zagniatania jest bardzo "luźne" za sprawą dużej ilości masła. Dopiero w lodówce masło w cieście twardnieje, dzięki czemu samo ciasto nabiera zwartej formy.
Kolejne etapy przygotowania ciasta:
Dzień pierwszy:
2 łyżeczki suchych drożdży instant mieszamy z 2 łyżkami ciepłej wody oraz szczyptą cukru i odstawiamy w ciepłe miejsce na 15 minut, w tym czasie maź powinna się spienić. 
W dużej misie umieszczamy: 500 gramów mąki pszennej, 50 gramów cukru, 1 i pół łyżeczki soli, 3 duże jajka (o temp. pokojowej) oraz spienione drożdże. Wyrabiamy ciasto, stopniowo dodając jeszcze 2 jajka, do momentu aż stanie się gładkie (ok. 15 minut). Do wyrobionego ciasta dodajemy stopniowo miękkie masło, po 2 łyżki  (w sumie ma być 350 gramów) i zagniatamy je do ciasta tylko do momentu, aż się z nim połączy. Miskę z ciastem należy przykryć folią spożywczą i odłożyć w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na półtorej godziny. Po tym czasie uderzamy w ciasto pięścią, formujemy w miarę możliwości kulę, ponownie przykrywamy folią i odstawiamy do lodówki na całą noc.
Dzień drugi:
Ciasto należy podzielić na 16 równych części. Każdą część rozwałkowujemy na okrągły placek, który smarujemy dżemem truskawkowym i zwijamy w rulon, który z kolei składamy na pół i nacinamy nożem od strony zgięcia do 3/4 długości. Rozkładamy w miejscu nacięcia tak, by stworzyć kształt serca. Układamy na blasze wyłożonej papierem do wypieków. Przykrywamy nasze drożdżówki folią i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na półtorej godziny. Po tym czasie należy drożdżówki posmarować rozbełtanym jajkiem. Wstawiamy blachę do pieca nagrzanego do 190 stopni i pieczemy drożdżówki 15 minut, aż się przyrumienią.


Lista produktów do wypieku drożdżówek:
2 łyżeczki suchych drożdży instant + 2 łyżki ciepłej wody + szczypta cukru
500 gramów mąki pszennej
50 gramów cukru
1 i pół łyżeczki soli
5 dużych jajek
350 gramów masła
słoiczek dżemu truskawkowego
rozbełtane jajko do posmarowania

niedziela, 11 września 2011

Muffiny z czekoladą

Z muffinami wiąże się jeden problem. Problem rodzaju. Zwrócono mi uwagę na to, że są różne sposoby odmiany - bo mówi się albo "ten muffin", albo "ta muffina". Pytanie, jak brzmi poprawna wersja? Poszperałam więc tu i tam.
Zacznę od tego, skąd się w ogóle ta nazwa wzięła. Muffin to z języka angielskiego bułeczka (to takie rozkoszne, prawda? :). Bułeczki były produkowane w Anglii przez nadworną służbę już w I połowie XIX wieku. Składnikami były resztki chleba i ciast oraz ugotowanych ziemniaków z poprzedniego dnia, wymieszane razem i podsmażone na piecu. Charakterystyczną ich cechą był miękki środek i chrupiąca "skórka" (zupełnie jak nasze dzisiejsze muffiny). Muffinami szybko zainteresowali się przedstawiciele wyższych sfer. A także Amerykanie (a jakże!). Te amerykańskie różniły się jednak od angielskich - były wypiekane w pojedynczych, małych foremkach i wyglądały jak miniaturowe ciasta. 
Zachwyciło mnie to, że w tamtym czasie istnieli tak zwani muffinmeni :) , czyli angielscy uliczni sprzedawcy muffin.
Gdy muffiny trafiły w ręce wyższych sfer, stały się stałym punktem tea time, inaczej: five o'clock. Jest to brytyjski zwyczaj siadywania równo o 5 po południu do podwieczorku, na który składała się typowa angielska herbata z mlekiem i ciastko lub muffin podany na ciepło ze świeżym masłem. Dziś zwyczaj ten jest kultywowany przez królową Elżbietę, jednak w brytyjskich domach został już prawie zupełnie zapomniany.
Tyle o historii. 
Wracam do kwestii rodzaju. Udało mi się dotrzeć do wypowiedzi językoznawcy, redaktora naczelnego słowników języka polskiego wydawnictwa PWN Mirosława Bańko (UW). Używa tam formy muffin, a także zdrobnienia muffinek. Wygląda więc na to, że poprawnie powinno używać się tej formy w rodzaju męskim.

Moje muffiny z czekoladą, o których chciałam dziś opowiedzieć, robiłam chyba ze sto razy. Ponadto oryginalny przepis kilka razy modyfikowałam, aż do uzyskania idealnej formy :) 
Przepis oryginalny pochodzi z opakowania papilotek na muffinki, które przywiozła mi z podróży Zuzanna (już dokładnie nie pamiętam skąd :P, w każdym razie przepis był zapisany po szwedzku). Zapiszę Wam przepis z opakowania papilotek, a w nawiasie podam moje modyfikacje.

- 2 jajka (ja daję jedno)
- 150 gramów cukru (ja daję 220 gramów, czyli 1 szklankę)
- 200 gramów mąki pszennej (ja daję 340 gramów, czyli 2 szklanki)
- 2 i pół łyżeczki proszku do pieczenia
- 125 gramów roztopionego masła (ja daję 100 gramów, czyli pół kostki)
- 1 i pół łyżeczki cukru waniliowego
- 1 tabliczka czekolady gorzkiej (ja używam mlecznej, uważam, że muffiny są wtedy smaczniejsze)
- 1 szklanka mleka (uwaga: ten składnik dodałam od siebie, nie było go w oryginalnym przepisie)

Poza modyfikacją ilości składników, również wykonanie u mnie różni się od tego w oryginalnym przepisie. Tam jajka ubija się z cukrem, dodaje się mąkę z proszkiem do pieczenia, potem roztopione masło, a na koniec posiekaną czekoladę. 
Ja jednak stosuję inną taktykę. Dzięki niej muffiny znacznie ładniej rosną. 
Potrzebujemy dwie miski: w pierwszej mieszamy składniki suche (mąkę, cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia), a w drugiej - mokre (rozbełtane jajko, mleko, rozpuszczone masło). Zawartość pierwszej misy wsypujemy do drugiej. Szybko mieszamy wszystko trzepaczką, nie dłużej niż do momentu połączenia składników. Na koniec wsypujemy posiekaną czekoladę. Należy tylko lekko wmieszać ją łyżką do ciasta. Blachę do pieczenia muffin wykładamy papilotkami, które wypełniamy ciastem do 3/4 wysokości.
Pieczemy 20 - 25 minut w piecu nagrzanym do 190*.


piątek, 9 września 2011

Rogaliki drożdżowe Joanny

Jak już pisałam we wcześniejszej notce - przepis na rogaliki drożdżowe zawdzięczam Joasi. Jakiś rok albo nawet i dwa lata temu, siedząc w uroczej kuchni Joanny i Zuzanny, zostałam poczęstowana minirogalikami oprószonymi cukrem pudrem. W środku - konfitura różana. Domowa. To było naprawdę coś. Od razu pomyślałam, że muszę zrobić taką konfiturę. Była po prostu zabójczo smaczna. Niestety, jeszcze nie spełniłam obietnicy, którą sobie wtedy złożyłam.
Tamtego pamiętnego dnia odpisałam przepis na samo ciasto z zamiarem natychmiastowego wypróbowania. Włożyłam do mojego segregatora z przepisami i... zapomniałam. Niedawno zastanawiałam się, co nowego wypróbować. I przypomniałam sobie o rogalikach z różą. Jednak zupełnie zielona, jeśli idzie o ciasto drożdżowe (bo w mojej rodzinie takim ciastem zajmuje się zawsze babcia), nie bardzo wiedziałam, co z tym przepisem zrobić, bo sposobu wykonania nie zapisałam. Na domiar złego akurat tego dnia nie miałam zbyt wiele czasu, więc postanowiłam nie cackać się z ciastem i wszystkie składniki wpakowałam do misy, zagniotłam i odłożyłam do wyrośnięcia w ciepłe miejsce z nadzieją, że może coś z tego wyjdzie.

A składniki były następujące:
- 200 gramów masła
- 2 jaja
- 50 gramów drożdży (świeżych)
- 5 łyżeczek cukru
- 4 szklanki mąki
- 1/2 szklanki śmietany (użyłam śmietany 18%)

Po około godzinie ciasto rozwałkowałam i powycinałam trójkąty. Przy podstawie każdego trójkąta nałożyłam marmoladę różaną (niestety, już nie tak smaczną jak domowa konfitura Joasi) i zawinęłam, tworząc rogaliki. Włożyłam do pieca nagrzanego do 180* i pojawił się kolejny problem, bo nie miałam pojęcia, ile czasu na upieczenie potrzebują te moje nieszczęsne rogaliki. Siedziałam więc przy nich do momentu, aż się przyrumieniły. Zajęło im to około 20 minut.
Kiedy wyciągnęłam z pieca ostatnią partię rogali, odetchnęłam z ulgą - udało się!
Ostudzone oprószyłam cukrem pudrem i przetransportowałam na sesję zdjęciową :)

  
 

Nie wiem, dlaczego te rogaliki tak bardzo mi smakują... Może dlatego, że podczas jedzenia wyobrażam sobie tę cudowną domową konfiturę różaną? A może ich smak jest po prostu wyjątkowy, pomimo tej kupnej marmolady? Pozostawiam do osądzenia tym, którzy na wypróbowanie tego przepisu się skuszą :) Polecam!

czwartek, 8 września 2011

Pychota czy pyszota?

Do napisania tego posta zbieram się już od samego rana i jakoś nie mogę zacząć. Zebrać myśli, uporządkować. Chcę, by było ładnie, bo obiecałam poprawę - że zrobię coś z tym moim blogiem, bo nudą tu zalatuje.
Przejrzałam te moje poprzednie wpisy i puknęłam się w główkę. To jestem ja? Tak być nie może! Polonistka od siedmiu boleści. 
Joasi dziękuję za to, że otwarła mi oczy :) I za przepis, ale o nim będzie później. 

Studiuję filologię polską. Nigdy o tym nie marzyłam, nie wyobrażałam sobie siebie w roli polonistki. Na studia zapisałam się, nie zdając sobie sprawy z tego, w co się pakuję. Niektórzy mi współczuli (bo gdzie ja znajdę potem pracę?), inni gratulowali (bo przy niewielkim wysiłku będę miała papier wyższej uczelni). 
Po dwóch latach mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że wybrałam studia wymagające wiele wysiłku, a także pochłaniające mnóstwo czasu. Mimo to wiem, że mój wybór sprzed dwóch lat okazał się strzałem w dziesiątkę.

Moja przyjaciółka Zuzanna parę dni temu napisała do mnie (miniporadni języka polskiego) SMS-a, którego fragment pozwolę sobie zacytować: "(...) pychota czy pyszota? Teoretycznie powinno być pyszota od słowa pyszne, ale jednak mówi się częściej o pychocie (swoją drogą ohydne słowo), i że coś jest pycha. Tylko co ma pycha do pyszności?". Tę kwestię pozostawiła mi do rozważenia na blogu, w związku ze zmianą jego formuły. 
Otóż, problem ten wynika z pewnego procesu, który zachodził już od ok. I/II wieku - palatalizacji. Proces ten polegał na całkowitej zmianie miejsca artykulacji spółgłosek tylnojęzykowych - k, g, h. Pod wpływem  stojących za tymi spółgłoskami samogłosek przednich, jera miękkiego, sonantów lub joty, wyżej wymienione spółgłoski zmieniały miejsce artykulacji z tylnej części na przednią część jamy ustnej. W ten sposób powstawały spółgłoski takie jak: sz, ż, cz, dz. To tak w skrócie. I jeśli chodzi o przykład, który podała Zuzanna, to przedstawię go na podstawie wyrazów grzech i grzeszny. W języku prasłowiańskim wyraz grzeszny wyglądał tak: gъrěχьnъjь. Obok h (w transkrypcji fonetycznej wyrażane jako "χ") stoi jer miękki (zapisywany symbolem "ь") będący niegdyś półsamogłoską (jery uległy całkowitemu zanikowi w XI w.). Jer miękki, zgodnie z procesem palatalizacji, powoduje przesunięcie artykulacji głoski χ z tylnej części jamy ustnej na przednią - dzięki temu dziś mamy w tym miejscu głoskę š. Odpowiedź na pytanie, dlaczego  w mianowniku występuje forma grzech, jest prosta - nie było warunków, aby χ przeszło w š - nie stał tam ani jer miękki, ani żadna samogłoska przednia, ani jota. To samo dzieje się w przypadku pyszny i pycha, pychota, albo słuchasz i słyszysz... Przykładów jest mnóstwo.
Pozostaje jeszcze kwestia znaczenia wyrazu pycha, ale tutaj trzeba by już zajrzeć do słownika etymologicznego :)

Cóż, prawdę mówiąc, nie wiem, czy ktokolwiek zdoła zrozumieć moją paplaninę. Tak czy owak - każdy, kto wypróbuje przepis na rogale, który niebawem podam, delektując się nimi z pewnością wykrzyknie z radością: "Pycha!" :)