wtorek, 20 grudnia 2011

Pierniczki

Na wstępie wyznam, że jestem pełna podziwu dla wszystkich kulinarnych blogowiczów, że znajdują czas na regularne zamieszczanie nowych przepisów. Mi to jakoś nie wychodzi, mimo że naprawdę się staram.
Dzisiaj postanowiłam, że muszę w końcu coś opublikować, bo święta tuż-tuż, a ja nie zamieściłam jeszcze żadnego przepisu na tę okazję. 
Opowiem więc o pierniczkach. Przepis na nie mam od babci. Od kiedy tylko pamiętam robiła je moja mama. Tym razem ja przejęłam pałeczkę :) 
Upiekłam je dużo wcześniej, już w listopadzie, aby odpowiednio zmiękły do świąt. Dekorowałam w zeszłym tygodniu. 


Jak przystało na pierniczki, ich wykonanie jest banalnie proste :)

Zagniatamy ciasto z poniższych składników:
2 szklanki mąki pszennej
3/4 szklanki cukru
2 pełne łyżki miodu
2 jajka
1 płaska łyżeczka sody
1 pełna łyżka masła
przyprawa do piernika (według uznania)

Ciasto wyjdzie dość klejące, dlatego trzeba odstawić je na noc do lodówki. 
W dniu pieczenia wałkujemy porcjami ciasto (podsypując stolnicę mąką) i wycinamy foremkami różne kształty. Pieczemy w piecu nagrzanym do 180 stopni przez około 10 minut. 
Pierniczki po wystygnięciu umieszczamy w zamykanym pojemniku. Gdy trochę zmiękną, dekorujemy lukrem i dodatkami (jakie tylko wpadną nam do głowy). 

Lukier: parzę jajko i oddzielam białko, które porządnie mieszam z cukrem pudrem (cukru sypię "na oko". Chodzi o to, by lukier był odpowiednio gęsty, nie spływał z ciastek).
Moim narzędziem do dekoracji lukrem był pergamin złożony w rożek.


Pierniczkowa kraina :)

sobota, 26 listopada 2011

Murzynek

Minął kolejny miesiąc. Aż ciężko w to uwierzyć, czas tak szybko pędzi. Ani się obejrzymy, a już będą święta... A te kojarzą mi się z tak niezwykle rozpoznawalnymi wypiekami. Takimi, które przygotowujemy tylko w tym wyjątkowym czasie, a nawet jeżeli przemycimy je na jakąś inną okazję, to i tak zawsze będą nam się kojarzyć ze świętami.

Ale dziś nie o tym miała być mowa :) 
Murzynek. Ten nie kojarzy mi się z Bożym Narodzeniem, za to z zimą - jak najbardziej. Polecam go do towarzystwa ze szklanką mleka. Taki zestaw pomoże nam przetrwać chłodny wieczór w dobrym humorze, który zapewni nam spora dawka czekolady :)

A tak przy okazji - pamiętacie popularny wierszyk Bambo Tuwima? Podczas jego częstej lektury udało mi się w drugiej klasie szkoły podstawowej nauczyć się wymawiać "r", dlatego darzę go sporym sentymentem. Ostatnio jeden z moich wykładowców próbował nam wmówić, że ten niepozorny wierszyk jest idealnym przykładem na szerzenie w dorastającym społeczeństwie rasizmu. Nie zgadzam się z taką interpretacją - ja jako dziecko tytułowego "murzynka" odbierałam bardzo pozytywnie. Poza tym dziś nie jestem rasistką, a przecież wierszyk czytałam niemalże codziennie.
Weźmy też pod uwagę ostatnią strofę: "Szkoda, że Bambo czarny, wesoły / nie chodzi razem z nami do szkoły", która bezdyskusyjnie przemawia na korzyść naszego małego przyjaciela.


Murzynek to takie jakby brownie, ale zupełnie nie-brownie. Nie jest ciężki i mokry jak brownie, ale całkiem podobny w smaku. Ciężko mi dokładnie to opisać. Po prostu musicie go wypróbować, a przygotowanie murzynka jest bardzo proste.

Potrzeba nam:
1 tabliczki czekolady gorzkiej
4 łyżek zimnej wody
3 dużych jaj (oddzielnie żółtka i białka)
półtorej szklanki cukru
półtorej szklanki mąki
1 opakowania proszku do pieczenia
250 gramów masła
garści posiekanych orzechów włoskich
oraz 1 tabliczki czekolady mlecznej na polewę

Masło, wodę, cukier i czekoladę roztapiamy w garnku na niewielkim ogniu, co jakiś czas mieszając. Gdy wszystko się ładnie połączy, odstawiamy do wystygnięcia. 
Białka ubijamy na sztywną pianę. 
Gdy masa ostygnie, dodajemy do niej kolejno: mąkę z proszkiem do pieczenia, żółtka, orzechy, a na końcu pianę z białek, którą staramy się wmieszać do masy jak najdelikatniej. 
Przelewamy ciasto do tortownicy* i pieczemy ok. 40 minut w temperaturze 200 stopni. 
Gdy upieczone ciasto ostygnie, pokrywamy je polewą czekoladową (czekoladę mleczną roztapiamy na parze: w metalowej misce, ułożonej na garnku z wrzącą wodą).

* to ważne, aby użyć tortownicy 20 cm. Ja piekłam mojego murzynka w 25-centymetrowej i niestety okazała się o wiele za duża - ciasto wyszło płaskie, mimo że dobrze się upiekło, co widać na załączonym poniżej zdjęciu ;)

wtorek, 25 października 2011

Pierwszy chleb na zakwasie

Minął już cały miesiąc od mojego ostatniego wpisu. Niestety - studia na filologii polskiej są bardzo absorbujące. Ale nie myślcie sobie, że zupełnie zaniechałam w tym czasie pieczenia! Nie byłabym sobą, gdybym choć raz w tygodniu czegoś nie upiekła.
Dzisiaj postanowiłam zaprezentować upieczony przeze mnie parę dni temu żytni chlebek na zakwasie. Zakwas również powstał z mąki żytniej, razowej. Pozwólcie, że o zakwasie napiszę jednak następnym razem.
Długo się zbierałam, aby zrobić własny zakwas, a potem upiec na nim chleb. Prawdę mówiąc, trochę się tego bałam. Jakiś czas temu Zuza podrzuciła mi książkę Sarah-Kate Lynch Nie samym chlebem i dopiero ona zmotywowała mnie do działania i pozwoliła uwierzyć, że z odrobiną cierpliwości zakwas, a potem chleb, da się zrobić i niewątpliwie jest wart całego włożonego weń wysiłku.
Polecam tę pozycję, bo mówi o pieczeniu chleba w bardzo ciekawy sposób, jako o swego rodzaju rytuale, nadającym życiu bohaterki prawdziwy sens.
Ktoś mógłby się zdziwić, że to tylko zwykły chleb. Sama się dziwię - dlaczego upieczenie go sprawiło mi taką radość?


Przepis na ten chleb zaczerpnęłam z Pracowni Wypieków, sięgnęłam tam również po przepis na zakwas.
Tym, co go wyróżnia, jest specyficzny, kwaskowaty posmak oraz wilgotny miąższ. Nie każdemu ten smak przypadnie do gustu. Ja lubię takie odmiany chleba.

Chleb żytni na zakwasie

Na początku należy zrobić zaczyn. Do jego przygotowania potrzeba nam:

1 łyżki dokarmionego 12 godzin wcześniej zakwasu żytniego z mąki razowej (o nim będzie w następnym wpisie)
150 ml wody (o temperaturze pokojowej)
150 gramów mąki żytniej (typ 720)

Zaczyn odstawiamy w ciepłe miejsce na 12 - 18 godzin.
Po tym czasie działamy dalej - do zaczynu dodajemy:

380 gramów mąki żytniej (typ 720)
1 i pół łyżeczki soli
200 ml wody (o temperaturze pokojowej)
ewentualnie, jeśli obawiamy się, że zakwas nie jest wystarczająco silny - pół łyżeczki drożdży instant

Wszystkie składniki mieszamy (ja użyłam łyżki, jednak polecam mikser, bo ciasto jest dość klejące - z zaznaczeniem, że nie należy miksować zbyt długo). Ciasto wkładamy do keksówki wysmarowanej olejem/oliwą i podsypanej otrębami (dzięki temu chleb po upieczeniu łatwo wyciągnąć, bo ciasto nie przywiera do formy). Przykrywamy folią spożywczą i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrastania. Liska z Pracowni Wypieków mówi tu o maksymalnie 6 godzinach na podwojenie objętości ciasta. Ja odłożyłam je do wyrośnięcia na całą noc, ponieważ moje kaloryfery grzały jeszcze dość słabo, przez co ciasto potrzebowało więcej czasu.
Wyrośnięte ciasto wkładamy do zimnego piekarnika. Nastawiamy go na 230 stopni i tak pieczemy przez 30 minut. Po tym czasie zmniejszamy temperaturę do 210 stopni i pieczemy kolejne 30 minut...

... a w całym domu pachnie nam świeżym chlebem....

środa, 21 września 2011

Drożdżówki z dżemem truskawkowym

Jesień. Dla mnie już się zaczęła, a dla Was? Czuję w powietrzu jej specyficzny zapach, szczególnie wieczorami. To tak, jakby gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku paliło się ognisko. Nigdzie nikt go nie rozpalił, a jednak je czuję. I mokre liście na trawie... 
Osobiście nie jestem entuzjastką jesieni. Ten czas kojarzy mi się z szarym niebem, deszczem i coraz krótszymi dniami. Znam jednak osoby, które kochają jesień. Zgadzam się, że drzewa, mieniące się tymi ciepłymi kolorami, są piękne. Ale czy to wystarczający powód, by jesień uznać za tę upragnioną porę roku?

Jakiś czas temu upiekłam drożdżówki ze strony Joanny (Kwestia Smaku), które nie wiedzieć czemu  kojarzę z jesienią. Bazują one na cieście brioche. Brioche to tradycyjne francuskie ciasto drożdżowe, które oryginalnie pieczone było w formie bułeczki z "czapeczką" na wierzchu, coś takiego jak na tym (klik) obrazie. W ogóle brioche to z francuskiego bułeczka maślana. Maślana, bo brioche odznacza się intensywnie maślanym smakiem, przy czym nie jest słodkie.
No więc zrobiłam takie drożdżówki z ciasta brioche z dżemem truskawkowym. Uważam, że idealnie smakują z kubkiem gorącego mleka lub herbaty w jesienny, deszczowy wieczór.


Ciasto należy wyrobić dzień przed upieczeniem, ponieważ dopiero po nocy spędzonej w lodówce nabiera odpowiedniej konsystencji. W czasie zagniatania jest bardzo "luźne" za sprawą dużej ilości masła. Dopiero w lodówce masło w cieście twardnieje, dzięki czemu samo ciasto nabiera zwartej formy.
Kolejne etapy przygotowania ciasta:
Dzień pierwszy:
2 łyżeczki suchych drożdży instant mieszamy z 2 łyżkami ciepłej wody oraz szczyptą cukru i odstawiamy w ciepłe miejsce na 15 minut, w tym czasie maź powinna się spienić. 
W dużej misie umieszczamy: 500 gramów mąki pszennej, 50 gramów cukru, 1 i pół łyżeczki soli, 3 duże jajka (o temp. pokojowej) oraz spienione drożdże. Wyrabiamy ciasto, stopniowo dodając jeszcze 2 jajka, do momentu aż stanie się gładkie (ok. 15 minut). Do wyrobionego ciasta dodajemy stopniowo miękkie masło, po 2 łyżki  (w sumie ma być 350 gramów) i zagniatamy je do ciasta tylko do momentu, aż się z nim połączy. Miskę z ciastem należy przykryć folią spożywczą i odłożyć w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na półtorej godziny. Po tym czasie uderzamy w ciasto pięścią, formujemy w miarę możliwości kulę, ponownie przykrywamy folią i odstawiamy do lodówki na całą noc.
Dzień drugi:
Ciasto należy podzielić na 16 równych części. Każdą część rozwałkowujemy na okrągły placek, który smarujemy dżemem truskawkowym i zwijamy w rulon, który z kolei składamy na pół i nacinamy nożem od strony zgięcia do 3/4 długości. Rozkładamy w miejscu nacięcia tak, by stworzyć kształt serca. Układamy na blasze wyłożonej papierem do wypieków. Przykrywamy nasze drożdżówki folią i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na półtorej godziny. Po tym czasie należy drożdżówki posmarować rozbełtanym jajkiem. Wstawiamy blachę do pieca nagrzanego do 190 stopni i pieczemy drożdżówki 15 minut, aż się przyrumienią.


Lista produktów do wypieku drożdżówek:
2 łyżeczki suchych drożdży instant + 2 łyżki ciepłej wody + szczypta cukru
500 gramów mąki pszennej
50 gramów cukru
1 i pół łyżeczki soli
5 dużych jajek
350 gramów masła
słoiczek dżemu truskawkowego
rozbełtane jajko do posmarowania

niedziela, 11 września 2011

Muffiny z czekoladą

Z muffinami wiąże się jeden problem. Problem rodzaju. Zwrócono mi uwagę na to, że są różne sposoby odmiany - bo mówi się albo "ten muffin", albo "ta muffina". Pytanie, jak brzmi poprawna wersja? Poszperałam więc tu i tam.
Zacznę od tego, skąd się w ogóle ta nazwa wzięła. Muffin to z języka angielskiego bułeczka (to takie rozkoszne, prawda? :). Bułeczki były produkowane w Anglii przez nadworną służbę już w I połowie XIX wieku. Składnikami były resztki chleba i ciast oraz ugotowanych ziemniaków z poprzedniego dnia, wymieszane razem i podsmażone na piecu. Charakterystyczną ich cechą był miękki środek i chrupiąca "skórka" (zupełnie jak nasze dzisiejsze muffiny). Muffinami szybko zainteresowali się przedstawiciele wyższych sfer. A także Amerykanie (a jakże!). Te amerykańskie różniły się jednak od angielskich - były wypiekane w pojedynczych, małych foremkach i wyglądały jak miniaturowe ciasta. 
Zachwyciło mnie to, że w tamtym czasie istnieli tak zwani muffinmeni :) , czyli angielscy uliczni sprzedawcy muffin.
Gdy muffiny trafiły w ręce wyższych sfer, stały się stałym punktem tea time, inaczej: five o'clock. Jest to brytyjski zwyczaj siadywania równo o 5 po południu do podwieczorku, na który składała się typowa angielska herbata z mlekiem i ciastko lub muffin podany na ciepło ze świeżym masłem. Dziś zwyczaj ten jest kultywowany przez królową Elżbietę, jednak w brytyjskich domach został już prawie zupełnie zapomniany.
Tyle o historii. 
Wracam do kwestii rodzaju. Udało mi się dotrzeć do wypowiedzi językoznawcy, redaktora naczelnego słowników języka polskiego wydawnictwa PWN Mirosława Bańko (UW). Używa tam formy muffin, a także zdrobnienia muffinek. Wygląda więc na to, że poprawnie powinno używać się tej formy w rodzaju męskim.

Moje muffiny z czekoladą, o których chciałam dziś opowiedzieć, robiłam chyba ze sto razy. Ponadto oryginalny przepis kilka razy modyfikowałam, aż do uzyskania idealnej formy :) 
Przepis oryginalny pochodzi z opakowania papilotek na muffinki, które przywiozła mi z podróży Zuzanna (już dokładnie nie pamiętam skąd :P, w każdym razie przepis był zapisany po szwedzku). Zapiszę Wam przepis z opakowania papilotek, a w nawiasie podam moje modyfikacje.

- 2 jajka (ja daję jedno)
- 150 gramów cukru (ja daję 220 gramów, czyli 1 szklankę)
- 200 gramów mąki pszennej (ja daję 340 gramów, czyli 2 szklanki)
- 2 i pół łyżeczki proszku do pieczenia
- 125 gramów roztopionego masła (ja daję 100 gramów, czyli pół kostki)
- 1 i pół łyżeczki cukru waniliowego
- 1 tabliczka czekolady gorzkiej (ja używam mlecznej, uważam, że muffiny są wtedy smaczniejsze)
- 1 szklanka mleka (uwaga: ten składnik dodałam od siebie, nie było go w oryginalnym przepisie)

Poza modyfikacją ilości składników, również wykonanie u mnie różni się od tego w oryginalnym przepisie. Tam jajka ubija się z cukrem, dodaje się mąkę z proszkiem do pieczenia, potem roztopione masło, a na koniec posiekaną czekoladę. 
Ja jednak stosuję inną taktykę. Dzięki niej muffiny znacznie ładniej rosną. 
Potrzebujemy dwie miski: w pierwszej mieszamy składniki suche (mąkę, cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia), a w drugiej - mokre (rozbełtane jajko, mleko, rozpuszczone masło). Zawartość pierwszej misy wsypujemy do drugiej. Szybko mieszamy wszystko trzepaczką, nie dłużej niż do momentu połączenia składników. Na koniec wsypujemy posiekaną czekoladę. Należy tylko lekko wmieszać ją łyżką do ciasta. Blachę do pieczenia muffin wykładamy papilotkami, które wypełniamy ciastem do 3/4 wysokości.
Pieczemy 20 - 25 minut w piecu nagrzanym do 190*.


piątek, 9 września 2011

Rogaliki drożdżowe Joanny

Jak już pisałam we wcześniejszej notce - przepis na rogaliki drożdżowe zawdzięczam Joasi. Jakiś rok albo nawet i dwa lata temu, siedząc w uroczej kuchni Joanny i Zuzanny, zostałam poczęstowana minirogalikami oprószonymi cukrem pudrem. W środku - konfitura różana. Domowa. To było naprawdę coś. Od razu pomyślałam, że muszę zrobić taką konfiturę. Była po prostu zabójczo smaczna. Niestety, jeszcze nie spełniłam obietnicy, którą sobie wtedy złożyłam.
Tamtego pamiętnego dnia odpisałam przepis na samo ciasto z zamiarem natychmiastowego wypróbowania. Włożyłam do mojego segregatora z przepisami i... zapomniałam. Niedawno zastanawiałam się, co nowego wypróbować. I przypomniałam sobie o rogalikach z różą. Jednak zupełnie zielona, jeśli idzie o ciasto drożdżowe (bo w mojej rodzinie takim ciastem zajmuje się zawsze babcia), nie bardzo wiedziałam, co z tym przepisem zrobić, bo sposobu wykonania nie zapisałam. Na domiar złego akurat tego dnia nie miałam zbyt wiele czasu, więc postanowiłam nie cackać się z ciastem i wszystkie składniki wpakowałam do misy, zagniotłam i odłożyłam do wyrośnięcia w ciepłe miejsce z nadzieją, że może coś z tego wyjdzie.

A składniki były następujące:
- 200 gramów masła
- 2 jaja
- 50 gramów drożdży (świeżych)
- 5 łyżeczek cukru
- 4 szklanki mąki
- 1/2 szklanki śmietany (użyłam śmietany 18%)

Po około godzinie ciasto rozwałkowałam i powycinałam trójkąty. Przy podstawie każdego trójkąta nałożyłam marmoladę różaną (niestety, już nie tak smaczną jak domowa konfitura Joasi) i zawinęłam, tworząc rogaliki. Włożyłam do pieca nagrzanego do 180* i pojawił się kolejny problem, bo nie miałam pojęcia, ile czasu na upieczenie potrzebują te moje nieszczęsne rogaliki. Siedziałam więc przy nich do momentu, aż się przyrumieniły. Zajęło im to około 20 minut.
Kiedy wyciągnęłam z pieca ostatnią partię rogali, odetchnęłam z ulgą - udało się!
Ostudzone oprószyłam cukrem pudrem i przetransportowałam na sesję zdjęciową :)

  
 

Nie wiem, dlaczego te rogaliki tak bardzo mi smakują... Może dlatego, że podczas jedzenia wyobrażam sobie tę cudowną domową konfiturę różaną? A może ich smak jest po prostu wyjątkowy, pomimo tej kupnej marmolady? Pozostawiam do osądzenia tym, którzy na wypróbowanie tego przepisu się skuszą :) Polecam!

czwartek, 8 września 2011

Pychota czy pyszota?

Do napisania tego posta zbieram się już od samego rana i jakoś nie mogę zacząć. Zebrać myśli, uporządkować. Chcę, by było ładnie, bo obiecałam poprawę - że zrobię coś z tym moim blogiem, bo nudą tu zalatuje.
Przejrzałam te moje poprzednie wpisy i puknęłam się w główkę. To jestem ja? Tak być nie może! Polonistka od siedmiu boleści. 
Joasi dziękuję za to, że otwarła mi oczy :) I za przepis, ale o nim będzie później. 

Studiuję filologię polską. Nigdy o tym nie marzyłam, nie wyobrażałam sobie siebie w roli polonistki. Na studia zapisałam się, nie zdając sobie sprawy z tego, w co się pakuję. Niektórzy mi współczuli (bo gdzie ja znajdę potem pracę?), inni gratulowali (bo przy niewielkim wysiłku będę miała papier wyższej uczelni). 
Po dwóch latach mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że wybrałam studia wymagające wiele wysiłku, a także pochłaniające mnóstwo czasu. Mimo to wiem, że mój wybór sprzed dwóch lat okazał się strzałem w dziesiątkę.

Moja przyjaciółka Zuzanna parę dni temu napisała do mnie (miniporadni języka polskiego) SMS-a, którego fragment pozwolę sobie zacytować: "(...) pychota czy pyszota? Teoretycznie powinno być pyszota od słowa pyszne, ale jednak mówi się częściej o pychocie (swoją drogą ohydne słowo), i że coś jest pycha. Tylko co ma pycha do pyszności?". Tę kwestię pozostawiła mi do rozważenia na blogu, w związku ze zmianą jego formuły. 
Otóż, problem ten wynika z pewnego procesu, który zachodził już od ok. I/II wieku - palatalizacji. Proces ten polegał na całkowitej zmianie miejsca artykulacji spółgłosek tylnojęzykowych - k, g, h. Pod wpływem  stojących za tymi spółgłoskami samogłosek przednich, jera miękkiego, sonantów lub joty, wyżej wymienione spółgłoski zmieniały miejsce artykulacji z tylnej części na przednią część jamy ustnej. W ten sposób powstawały spółgłoski takie jak: sz, ż, cz, dz. To tak w skrócie. I jeśli chodzi o przykład, który podała Zuzanna, to przedstawię go na podstawie wyrazów grzech i grzeszny. W języku prasłowiańskim wyraz grzeszny wyglądał tak: gъrěχьnъjь. Obok h (w transkrypcji fonetycznej wyrażane jako "χ") stoi jer miękki (zapisywany symbolem "ь") będący niegdyś półsamogłoską (jery uległy całkowitemu zanikowi w XI w.). Jer miękki, zgodnie z procesem palatalizacji, powoduje przesunięcie artykulacji głoski χ z tylnej części jamy ustnej na przednią - dzięki temu dziś mamy w tym miejscu głoskę š. Odpowiedź na pytanie, dlaczego  w mianowniku występuje forma grzech, jest prosta - nie było warunków, aby χ przeszło w š - nie stał tam ani jer miękki, ani żadna samogłoska przednia, ani jota. To samo dzieje się w przypadku pyszny i pycha, pychota, albo słuchasz i słyszysz... Przykładów jest mnóstwo.
Pozostaje jeszcze kwestia znaczenia wyrazu pycha, ale tutaj trzeba by już zajrzeć do słownika etymologicznego :)

Cóż, prawdę mówiąc, nie wiem, czy ktokolwiek zdoła zrozumieć moją paplaninę. Tak czy owak - każdy, kto wypróbuje przepis na rogale, który niebawem podam, delektując się nimi z pewnością wykrzyknie z radością: "Pycha!" :)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Pani Walewska

No i po raz kolejny zrobiłam ciasto wg. przepisu pani Joanny (kwestiasmaku.com). Swoją drogą - to moja idolka.

Pani Walewska to ciasto, które doskonale się spisuje podczas urodzinowego przyjęcia, ponieważ potrafi zadowolić każde podniebienie - zarówno to przyzwyczajone do tradycyjnych smaków, jak i to oczekujące coraz to nowych doznań. Ponadto - co istotne podczas imprez - jest bardzo wydajne. 
Jako posiadaczka podniebienia tego drugiego typu muszę powiedzieć, że najbardziej zadowoliło mnie połączenie prawie całkowicie niesłodkiego kremu z diabelsko słodką bezą i kwaśnym dżemem. Zaś moje babcie, które lubują się w tradycyjnych smakach, zachwycały się smakiem doskonale kruchego ciasta.


I jeszcze na koniec mojego wywodu najlepsze podsumowanie:
"Dla Pani Walewskiej z pewnością warto poświęcić swój czas" (Joanna, Kwestia Smaku)
Zgadzam się. W 100%.


Aby nie marnować miejsca na tym moim skromnym blogu, podaję adres strony, gdzie znajduje się przepis na Panią Walewską: kilka-klik


Zdjęcia, jak zwykle, cyknął Adam

sobota, 6 sierpnia 2011

Rogaliki na piwie...

...z marmoladą różaną.


Bardzo prosty przepis na smakowite rogaliki, które można nadziewać praktycznie wszystkim, co tylko przyjdzie nam do głowy. Nadzienie może być zarówno słodkie, jak i słone, ponieważ ciasto idealnie nadaje się do podania w obu tych opcjach. Tym razem wybrałam marmoladę różaną (nie polecam dżemu, który podczas pieczenia rozpłynie się i wycieknie).
Składniki ciasta są, wg mnie, niekonwencjonalne. Zamiast drożdży dodajemy piwo, które spełnia analogiczną do nich funkcję. Po upieczeniu da się wyczuć delikatną gorycz piwa.
Rogaliki, dzięki dużej zawartości tłuszczu, są lekko chrupiące :)
Przepis podała mi moja znajoma ze studiów, Żaneta.

Składniki:
4 szklanki mąki
1 kostka masła
1 kostka margaryny
1 szklanka jasnego piwa

Przyrządzanie:
1. Zagnieść ciasto* i wstawić do lodówki na conajmniej godzinę.
2. Następnie ciasto rozwałkować (podsypując stolnicę mąką), wycinać trójkąty, nadziewać np. marmoladą z róży, formować rogaliki i "omalować" jajkiem rozbełtanym z odrobiną mleka.
3. Wstawić do pieca nagrzanego do 180* (funkcja termoobiegu) i piec ok. 30 min., aż rogale się zezłocą.
4. Gdy rogaliki ostygną, można je oprószyć cukrem pudrem (nie zrobiłam tego, ponieważ marmolada była bardzo słodka).

* Uwaga: pomimo tego, że ciasto mocno się klei, nie należy dosypywać mąki. Dopiero po wyciągnięciu z lodówki,  gdy ciasto trochę stwardnieje, należy podsypać mąką wałkowane ciasto.


 Zdjęcia: Adam
(maczucz.deviantart.com)

czwartek, 4 sierpnia 2011

Sernik z jagodami

To chyba jeden z najsmaczniejszych serników, jakie jadłam. Lubię w nim to, że jest śnieżnobiały i pięknie prezentuje się z ciemnym ciastem i czarnymi jagodami. Po prostu - lubię takie kontrasty :)
Co ciekawe, sernik ten posmakował jednemu ze znanych mi niejadków serników - niech to będzie dowodem, że wyszedł na prawdę doooobry.



Zdjęcie sernika zrobił dla mnie Adam - mój osobisty fotograf :)

No to mam...

... bloga od kuchni.
Jakiś czas temu, moja przyjaciółka Zuzanna powiedziała: "dlaczego nie założysz takiego bloga?", mając na myśli takiego, w którym mogłabym pochwalić się swoimi wypiekami.
Pomyślałam sobie, że właściwie to dlaczego by nie? No i mam. Bloga od kuchni :)