Z muffinami wiąże się jeden problem. Problem rodzaju. Zwrócono mi uwagę na to, że są różne sposoby odmiany - bo mówi się albo "ten muffin", albo "ta muffina". Pytanie, jak brzmi poprawna wersja? Poszperałam więc tu i tam.
Zacznę od tego, skąd się w ogóle ta nazwa wzięła. Muffin to z języka angielskiego bułeczka (to takie rozkoszne, prawda? :). Bułeczki były produkowane w Anglii przez nadworną służbę już w I połowie XIX wieku. Składnikami były resztki chleba i ciast oraz ugotowanych ziemniaków z poprzedniego dnia, wymieszane razem i podsmażone na piecu. Charakterystyczną ich cechą był miękki środek i chrupiąca "skórka" (zupełnie jak nasze dzisiejsze muffiny). Muffinami szybko zainteresowali się przedstawiciele wyższych sfer. A także Amerykanie (a jakże!). Te amerykańskie różniły się jednak od angielskich - były wypiekane w pojedynczych, małych foremkach i wyglądały jak miniaturowe ciasta.
Zachwyciło mnie to, że w tamtym czasie istnieli tak zwani muffinmeni :) , czyli angielscy uliczni sprzedawcy muffin.
Gdy muffiny trafiły w ręce wyższych sfer, stały się stałym punktem tea time, inaczej: five o'clock. Jest to brytyjski zwyczaj siadywania równo o 5 po południu do podwieczorku, na który składała się typowa angielska herbata z mlekiem i ciastko lub muffin podany na ciepło ze świeżym masłem. Dziś zwyczaj ten jest kultywowany przez królową Elżbietę, jednak w brytyjskich domach został już prawie zupełnie zapomniany.
Tyle o historii.
Wracam do kwestii rodzaju. Udało mi się dotrzeć do wypowiedzi językoznawcy, redaktora naczelnego słowników języka polskiego wydawnictwa PWN Mirosława Bańko (UW). Używa tam formy muffin, a także zdrobnienia muffinek. Wygląda więc na to, że poprawnie powinno używać się tej formy w rodzaju męskim.
Moje muffiny z czekoladą, o których chciałam dziś opowiedzieć, robiłam chyba ze sto razy. Ponadto oryginalny przepis kilka razy modyfikowałam, aż do uzyskania idealnej formy :)
Przepis oryginalny pochodzi z opakowania papilotek na muffinki, które przywiozła mi z podróży Zuzanna (już dokładnie nie pamiętam skąd :P, w każdym razie przepis był zapisany po szwedzku). Zapiszę Wam przepis z opakowania papilotek, a w nawiasie podam moje modyfikacje.
- 2 jajka (ja daję jedno)
- 150 gramów cukru (ja daję 220 gramów, czyli 1 szklankę)
- 200 gramów mąki pszennej (ja daję 340 gramów, czyli 2 szklanki)
- 2 i pół łyżeczki proszku do pieczenia
- 125 gramów roztopionego masła (ja daję 100 gramów, czyli pół kostki)
- 1 i pół łyżeczki cukru waniliowego
- 1 tabliczka czekolady gorzkiej (ja używam mlecznej, uważam, że muffiny są wtedy smaczniejsze)
- 1 szklanka mleka (uwaga: ten składnik dodałam od siebie, nie było go w oryginalnym przepisie)
Poza modyfikacją ilości składników, również wykonanie u mnie różni się od tego w oryginalnym przepisie. Tam jajka ubija się z cukrem, dodaje się mąkę z proszkiem do pieczenia, potem roztopione masło, a na koniec posiekaną czekoladę.
Ja jednak stosuję inną taktykę. Dzięki niej muffiny znacznie ładniej rosną.
Potrzebujemy dwie miski: w pierwszej mieszamy składniki suche (mąkę, cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia), a w drugiej - mokre (rozbełtane jajko, mleko, rozpuszczone masło). Zawartość pierwszej misy wsypujemy do drugiej. Szybko mieszamy wszystko trzepaczką, nie dłużej niż do momentu połączenia składników. Na koniec wsypujemy posiekaną czekoladę. Należy tylko lekko wmieszać ją łyżką do ciasta. Blachę do pieczenia muffin wykładamy papilotkami, które wypełniamy ciastem do 3/4 wysokości.
Pieczemy 20 - 25 minut w piecu nagrzanym do 190*.